Nie wolno pisać tak dlugich opowiadań!

15 06 2010

To miał być krótki tekst, tak myślałem – tekst jednego, szybkiego pomysłu, przerwa w innych projektach. Siadłem do opowiadania pod koniec marca , przekonany, że uwinę się z nim w miesiąc. Rezultat? Well, właśnie skończyłem pierwszą wersję tekstu – i jest to bodaj najdłuższe opowiadanie, jakie kiedykolwiek napisałem (choć, cały czas, pozostaje opowiadaniem, nie krótką powieścią, co w stosunku do Trzeciego świata stanowi pewien postęp ;-). Tekst liczy sobie 155.000 znaków, i nosi tytuł (póki co roboczy, nie przyzwyczajajcie się do niego za bardzo): „Tylko garść popiołu”. 

Miejsce publikacji – póki co nieznane

Czas publikacji – jak wyżej, czekają mnie jeszcze prace redakcyjne.

Tematyka – hmm, powiedzmy, że jesto tradycyjne, choć z drugiej strony bardzo mało tradycyjne fantasy.

Teraz już wiecie, dlaczego nowe wpisy na blogu pojawiały się tak rzadko i były tak zdawkowe.

 mg

Reklama




Po co czytać fantastykę? (Cz 1 – SF)

6 06 2010

Zmęczenie materiału – tym lapidarnym wyrażeniem mógłbym określić moją reakcję na próby czytania fantastyki.  Przy czym trudno byłoby mi powiedzieć jednoznacznie, co jest tym „materiałem” – czy ja, czy sama fantastyka, faktem jest jednak że dość długi czas przechodziłem czytelniczy kryzys – to znaczy miałem na fantastykę coraz mniejszą ochotę. Przeciw fantastyce przemawiało kilka argumentów – powtarzalność, schematyzm, średni poziom językowy, wreszcie bezlitosna świadomość braków oczytania w głównym nurcie i klasyce, powodująca, że gry wybór szedł pomiędzy Hemingwayem a Wattsem, wybierałem Hemingwaya (choć, nawiasem mówiąc, i Ślepowidzenie przeczytałem).

 I oto, w ostatnich kilku miesiącach przeczytam szereg książek, które przywracają mi wiarę w fantastykę. Dotyczy to i fantasy, i horroru i przedmiotu dzisiejszych rozważań – SF.

W przypadku SF mam na myśli, przede wszystkim, Rzekę bogów .

Powieść MacDonalda idealnie trafiła w moje upodobania. Jeśli chciałbym czytać SF- to właśnie tak napisaną. Jeśli chciałbym czytać SF- to poświęconą właśnie tym problemom.

Przede wszystkim tematyka – myślę, że to jest w przypadku tej książki najważniejsze – bo, powiedzmy szczerze (i ze smutkiem), nie ma zbyt wielu utworów „fantastyki bliskiego zasięgu”, czyli fantastyki, opisującej świat nieodległej przyszłości, a jeśli się już trafią, to są, bywa, przegięte ideologicznie. Rzeka bogów przegięta nie jest – i tu notujemy pierwszy na długiej liście plusów.

Jednocześnie powieść nie stroni od tematów aktualnych w rodzaju problemów ekologicznych, z którymi musi zmagać się świat AD 2050  – choć wątek ten stanowi tło, to jednak tło bardzo istotne i w rzeczywistości będące jednym z elementów decydujących o rozwoju wypadków w powieściowej rzeczywistości. W tym konkretnym przypadku chodzi o wodę (a raczej jej brak) i, trzeba przyznać, prognoza MacDonalda brzmi dość wiarygodnie – półtora miliarda ludzi zgromadzonych na półwyspie indyjskim istotnie może schnąć z pragnienia, zwłaszcza, jeśli nie będą mogli liczyć na monsun. Do tego dochodzą opisane z nerwem przeobrażenia społeczne, technologiczne (w tym ciekawie opisana kwestia sztucznej inteligencji) i dość gorzka, ale wcale przez to nie mniej prawdziwa refleksja nad tym, jaką rolę pełni kultura masowa (tu konkretnie telenowele).

Dodatkowy bonus znaczeniowy wynika z czasu, kiedy książkę czytałem – czyli czasu kampanii wyborczej, walki kandydatów na wizerunki (przed oczyma stają medialne konstrukty z Ziemkiewiczowskiego Walca stulecia).  Wątek polityczny powieści prowokuje szereg skojarzeń i, przede wszystkim, refleksji – na ile poglądy, które się nam, wyborcom prezentuje są medialną kreacją?  Powieść przynosi odpowiedź dość przygnębiającą, w sumie mało zaskakującą, ale chyba prawdziwą – w większości są to kłamstwa, służące do manipulowania opinią publiczną (dobrze to ilustruje wątek poświęcony radykalnej partii Shivaji).

Wspomniane wyżej zalety: interesująca konstrukcja świata przedstawionego, szerokie spektrum poruszanej tematyki, dotykanie ważkich z punktu widzenia cywilizacji problemów, można przypisać relatywnie wielu książkom SF, ale Rzekę bogów wyróżnia spośród utworów fantastyki naukowej co innego: inteligentna konstrukcja i bardzo dobry język (tu zestawiłem sobie Rzekę… z czytanym kilka miesięcy wcześniej Ślepowidzeniem i w tej konkurencji MacDonald wygrywa przez nokaut). Na językowe kompetencje MacDonalda wskazuje szereg drobnych, ale bardzo istotnych zabiegów – przykładów podawał nie będę, musicie uwierzyć mi na słowo, jednak wszystkie te drobiazgi, złożone w całość dają efekt znakomity. Dość powiedzieć, że czuć u MacDonalda swobodę i odwagę posługiwania się słowem – czyli przeciwieństwo wrażenia sztywności i sztuczności, jakie często towarzyszy (przynajmniej mi) gdy czytam SF .

Parę słów mogę bez spoilerów i sypania cytatami powiedzieć o konstrukcji – ciekawej, pozwalającej śledzić losy poszczególnych bohaterów (de facto poznajemy kilka osobnych historii, niektóre z nich splatają się ze sobą bardzo luźno, a są bohaterowie, którzy, choć bardzo istotni dla książki, bodaj w ogóle na kartach Rzeki… się nie spotykają).

Ze szczególną przyjemnością czytałem „biznesowe” partie książki – rzadko kiedy (i to nie tylko w fantastyce) autorowi uda się opisać  procesy gospodarcze tak, by były one interesujące dla czytelnika, a jednocześnie autor nie popadł w schemat „złych korporacji” niszczących środowisko naturalne i bezrefleksyjnie eksploatujących zasoby. W Rzece bogów historia firmy energetycznej Ray Power jest jednym z najbardziej dynamicznych wątków książki.

Nie będę ciągnął tej litanii komplementów, pewnie i książce MacDonaldna można by wytknąć jakieś słabości,  ale generalnie bardzo duży plus.  Uczta Wyobraźni po raz kolejny „dała radę” a  wobec wydawnictwa MAG odczuwam pewną wdzięczność, bo, wydając Rzekę…,  przywróciło mi apetyt na SF (gdyby tylko tak bardzo nie ociągali się z wydaniem Drooda – cóż, MAG, jak widać, chce mnie zmusić, bym jednak czytał powieść Simmonsa w oryginale 🙂

Jeśli więc miałbym odpowiedzieć sobie samemu na pytanie, jakie zadaję w tytule tego posta, rzekłbym: bo można znaleźć książki takie, jak Rzeka bogów.





Ikarie

28 05 2010

Jak donoszą mi życzliwi ludzie z południa, Królikarnia (opowiadanie) właśnie zostało opublikowane w czeskim czasopiśmie Ikarie (jeśli ktoś zna czeski, to zapraszam na  http://www.ikarie.cz )

Nie widziałem jeszcze tłumaczenia ale to musi być niezłe wrażenie – widzieć własny tekst i nie rozumieć z niego ani słowa. Nie mogę się doczekać :-))





Bardzo krótko

16 05 2010

Tych, którzy tu jeszcze od czasu do czasu zaglądają przepraszam za brak aktualizacji bloga – blog resurection w pełnym wymiarze zapewne dopiero po 23/5/2010, do tej daty będę na 100% mocno zajęty.

mg

PS ku mojemu zdumieniu i radości Trzeci Świat został nominowany do nagrody Żuławskiego. Dziękuję!





Zapraszam na Pyrkon 2010

20 03 2010

Wszystkich PT Czytelników zapraszam na Pyrkon 2010.  Jeśli ktoś miałby ochotę posłuchać co u mnie, zapraszam na spotkanie autorskie – sobota 14.00, Sala Literacka 2

Oprócz tego uczestniczę w panelach:

„A mury runą” – Aula, sobota, 15.00-17.00;

i

„Fantastyka odkrywa Polskę” – niedziela, 10:00-12:00, Aula C (to nowa szkoła pyrkonowa)

no, a poza tym, gdyby ktoś z Was chciał ze mną pogadać  – zapewne będzie mnie można spotkać w knajpie pyrkonowej i gdzieś w korytarzach

pzdr

mg





O biografii R. Kapuścińskiego

28 02 2010

Wszyscy gadają o biografii Kapuścińskiego, którą napisał A. Domosławski. Książki jeszcze nie czytałem – podobnie jak większość tuzów polskiego dziennikarstwa, którym nie przeszkodziło to biografię skrytykować. Ja jednak nie jestem luminarzem dziennikarstwa, nie mam więc kwalifikacji, by oceniać książkę najpierw jej nie przeczytawszy. Na razie więc ocenię samą dyskusję, a precyzyjniej, reakcję tych, którzy są jej przeciwnikami.

Po pierwsze, mam wrażenie, że sprowadza się to do prostej prawidłowości – o kolegach nie wolno pisać źle (pomijając już fakt, że Domosławski chyba jednak źle o RK nie pisze). Razi więc ton niektórych komentarzy: gniewnie pokrzykującego w radiowej dyskusji Bratkowskiego (który, a jakże, książki nie czytał), aż żal słuchać, wypada kompromitująco; można by odnieść wrażenie, że czekał tylko na okazję, by sobie pokrzyczeć. Hmm, dziennikarze bardzo lubią krytykować korporacyjną solidarność prawników – jak szło to powiedzenie o słomce i belce w oku?

Druga rzecz – cała ta gadanina oponentów Domosławskiego bazuje na założeniu, że jeśli ktoś był wielkim pisarzem (a Kapuściński był wielkim pisarzem, większym, niż całe Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich razem wzięte), to musi być wielki na wszystkich płaszczyznach. Taki, cholera superman. Idealny mąż. Niezłomny opozycjonista. Reporter opisujący rzeczywistość z precyzją podręcznika. I w ogóle, kurcze, taki naj. Posągowy. Wielki. Ideał.

Mam to za przejaw jakiejś, bo ja wiem, megalomanii i zaburzenia oglądu rzeczywistości. Wiem, że za moment przeczytacie truizm, ale warto sobie przypomnieć, że fakt, iż dobrze pisze znaczy tylko tyle że ktoś dobrze pisze. Tylko tyle i aż tyle. Talent pisarski nie przekłada się na inne przymioty ducha i nie musi się przekładać. Owszem, jak miałem siedemnaście lat, to chciałem być taki, jak Tolkien czy Sapkowski (o Boże!) – wynikało to z prostej prawidłowości – idealizowałem na wszystkich płaszczyznach kogoś, kto wydawał się ideałem, gdy szło o literaturę. Ale z tego się wyrasta. To, cholera, niedojrzałe. A Kapuściński pisał dla czytelników dorosłych, których ogląd rzeczywistości nie jest zaburzony dziecinnymi marzeniami.

Można więc Kapuścińskiego bardzo cenić (mój przypadek) za to co napisał  a jednocześnie mogą nie budzić entuzjazmu jego lewicowe fascynacje, romanse i flirty z bezpieką. Ale przedstawienie RK jako człowieka czasami słabego i błądzącego przydaje jeszcze jego książkom wagi. Bo, mimo wad, potrafił stworzyć coś takiego jak Heban! Szacunek. Dlatego ta biografia może wręcz zbudować, nie obalić mit Kapuścińskiego – dziwię się tym, którzy tego nie rozumieją .

Tymczasem nerwowa reakcja krytyków Domosławskiego świadczy o tym, że nie wierzą  w siłę twórczości RK i myślą, że informacja o tym, że miał romans, wpłynie na ocenę Kapuścińskiego. Powiem tak prosto jak tylko się da: IMO nie wpłynie, bo nie cenimy Kapuścińskiego za to, że był znakomitym mężem, ale za to, że był znakomitym pisarzem.

Dziwi mnie też brak zdolności jakiejkolwiek trzeźwej kalkulacji po stronie oponentów biografii. Nie trzeba być Einsteinem, by wiedzieć, że jeśli się zrobi taką wojnę, jaką rozpętali oni, to będzie to reklama z rodzaju tych najlepszych. Kiedy wczoraj kupowałem książkę w poznańskim Empiku, był to ostatni egzemplarz (ja bym to kupił i tak, wie to każdy, kto czytał mój Trzeci świat, ale śmiem wątpić, czy Domosławski zyskałby taką popularność, gdyby nie ta medialna wrzawa i reakcje, zgoła historyczne).

Ok., gdyby Domosławski dla zysku epatował wyłącznie sensacją, gdyby napisał książkę poświęconą wyłącznie słabościom i błędom RK, wówczas byłoby to nieuczciwe i płaskie. Tylko, że chyba jest inaczej – jak dotąd przeczytałem tylko fragmenty, ale wydaje się, na pierwszy rzut oka, że Domosławski pisze książkę o życiu RK. Całym życiu. Obraz – na tyle ile to możliwe – kompletny. Nie jest to więc strategia Dody, obliczona wyłącznie na rozgłos po ściągnięciu majtek, ale rzetelne dopełnienie obrazu człowieka.

Bo RK był człowiekiem. Ze wszystkimi tego, jak widać, konsekwencjami.

Rozumiem jeszcze wdowę po RK, panią Alicję – taka reakcja jest usprawiedliwiona chęcią ochrony intymności ich życia. Ale inni? Dziennikarze? Ci, którzy mają nas, jakoby rzetelnie, informować? Przypomnijcie sobie ich reakcję na informacje prawdziwe! (bo nikt przecież nie zarzuca Domosławskiemu nierzetelności), gdy będziecie czytali ich komentarze, opinie czy felietony. Przypomnijcie sobie te rozpaczliwe usiłowania, by prawdę zamieść pod dywan.

Zaufacie im?





krótki update, czyli dlaczego nie aktualizuję bloga :-)

21 02 2010

Wiem, wiem, jak na blogera jestem beznadziejnie nieregularny, tych, którzy jeszcze tu czasami zaglądają, przepraszam. Wynika to z przyczyn rozmaitych. Przede wszystkim – czytam, sporo ostatnio, czytam takich, którzy piszą o niebo lepiej i mądrzej ode mnie (Dickens, Szostak, Bettelheim, Coetzee). Ale, ale, ci, co tu zaglądają, niekoniecznie chcą się dowiadywać, co czytam i co mnie odciąga od aktualizacji blogaJ. Więc może z innej beczki – prócz czytania, próbuję ostatnio coś napisać. Konkretnie, opowiadania, kilka, zamówione na rozmaite okazje, obiecane lekko (dotrzymać obietnicy znacznie ciężej). Z postępami prac bywa różnie, jedne teksty idą szybciej (jednio opowiadanie, stanowiące – chyba – fragment przyszłej powieści, jest już mocno zaawansowane, trzy inne –słabiej, ale też w obróbce;  wreszcie piąte, w sferze pomysłów), ale, wziąwszy pod uwagę, że do dyspozycji mam tylko wieczory, i to nie wszystkie, powiem, że i tak idzie mi szybko. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, pierwszy z tych tekstów będzie gotowy za kilka tygodni (może jeszcze wiosną/latem go przeczytacie), pozostałe – pewnie lato/jesień. Więcej szczegółów wkrótce.

Ukazały się, poza tym, dwie, od jakiegoś czasu zapowiadane książki – Nadchodzi, Łuklasza Orbitowskiego, i Burza Macieja Parowskiego (świetnie wydana, zazdroszczę). Ostrzyłem sobie na nie zęby (obie pozycje uważam za kandydatów do przyszłorocznych nagród branżowych), ale rzut oka na listę lektur nieprzeczytanych wprawia mnie w przerażenie – kiedy ja Burzę i Nadchodzi przeczytam? Horror, horror.

PS wczoraj, w Blue Note w Poznaniu koncert New Model Army. Mimo, że nie zagrali jednego z hymnów mojej młodości (Here comes the war), koncert rewelka. Kto nie był, niech żałuje.





kilka słów komentarza przy okazji drzewa, które przyśniło się Jakubowi

10 01 2010

Zerknąłem sobie na najgorętszy ostatnio internetowy flejm w światku fantastycznym: mowa oczywiście o burzy, jaka rozpętała się w związku z wpisem Jakuba Ćwieka, nt. jego rozliczeń z Fabryką Słów i powieści Drzewo Crossa  . Nie będę wypowiadał się co do meritum – nie znam całości sprawy, chociaż co nieco obie strony ujawniły i w zasadzie przyznały, że żadna ze stron  nie wypełniła zobowiązań umownych (Autor – bo nie napisał powieści, do napisania któej się zobowiązał ; wydawnictwo – bo nie przysyłało rozliczeń za wcześniejsze książki, już wydane).

Gdzieś w tle pojawiła się kwestia lojalności autora wobec wydawnictwa – i o niej będą moje trzy grosze. Otóż brak rozliczeń ze strony Fabryki (jeśli wierzyć J. Ćwiekowi) był ponoć odwetem za to, że ów wydał książkę w Runie. I tu pojawia się kwestia lojalności – bo wielu P.T Komentatorów pisze mniej więcej coś w tym guście: well, cóż się dziwić wydawnictwu, że oczekiwało lojalności? Czy jest w tym coś złego, jeśli to właśnie oni wypromowali danego autora? (ten ostatni fakt jest zresztą bezsprzeczny  faktycznie J. Ćwiek wypromowany został właśnie przez FS). Ćwiek więc nie powinien chodzić gdzie indziej, gdzie indziej publikować.

Cóż, nie wiem, czy w publikowaniu u różnych wydawców jest coś złego (to etyka, grunt grząski, na który nie chcę się zapuszczać) ale, patrząc z perspektywy miłościwie nam obowiązującego prawa, to  bezwzględne zobowiązanie do lojalności autora wobec jednego wydawnictwa nie wydaje się w ogóle dopuszczalne.

Po prostu.

Jak stanowi Art. 41. ust 3.  ustawy o  prawie autorskim i prawach pokrewnych  „Nieważna jest umowa w części dotyczącej wszystkich utworów lub wszystkich utworów określonego rodzaju tego samego twórcy mających powstać w przyszłości.” Przekładając z prawniczego na polski: jeśli nawet zawrzemy umowę, w której się zobowiążemy, że będziemy pisali do końca życia tylko dla jednego wydawnictwa, albo chociaż, że będziemy pisali tylko dla tego wydawnictwa utwory określonego rodzaju (np. fantastykę) – taka umowa będzie nieważna.

Można polskiego Ustawodawcę krytykować za wiele rzeczy, ale w tym wypadku jest  to rozwiązanie sensowne. Przede wszystkim dlatego, że w przypadku autora, który zaczyna dopiero swą karierę, dysproporcja pomiędzy stronami umowy (wydawnictwem, zwłaszcza prężnym wydawnictwem) a autorem jest tak duża, że bardzo łatwo narzucić warunki wyraźnie preferujące jedną ze stron (wydawcę). Aby nie wyrósł zastęp niewolników, związanych umowami, jakie podpisało się lekkomyślnie, w młodości, kiedy potrzeby i oczekiwania są niewysokie ingerował  prawodawca. I – według mnie – dobrze zrobił. Początkujący autor jest gotów pisać za przysłowiową „miskę ryżu”.  I trzeba pamiętać, że przecież korzyść, wynikająca z tego, że dane wydawnictwo inwestuje w młodego autora, jest obustronna (nawet jeśli ów autor później odejdzie) – przecież cały czas Wydawca sprzedaje książki tego autora, ergo – zarabia.

Oczywiście zacytowany przepis nie wyklucza to klauzul lojalnościowych innego rodzaju – bo ja wiem, jakichś kar umownych, itp. rozwiązań, (musiałbym trochę pokombinować, co byłoby dopuszczalne – oto pole popisu dla prawniczej inwencji), ale z całej dyskusji nie wynika, aby Ćwiek był jakimiś takimi dopuszczalnymi w świetle prawa klauzulami lojalnościowymi związany (na przyszłość jak sądzę, Fabryka lepiej to przemyśli i zweryfikuje swoje wzorce umów 🙂

To tyle. Swoją drogą ciekawe, ilu autorów zastanawia się nad umowami, które podpisuje, ilu konsultuje je z prawnikami, negocjuje korzystne dla siebie warunki. Bo coś mi się zdaje, że znajomość prawa autorskiego nie jest pośród pisarzy powszechna. Jak mi się będzie chciało, to popełnię tutaj kiedyś dłuższą notkę nt. prawa autorskiego – podstawowych typów umów itp. Się zobaczy.

Aha, na wypadek jakby ktoś pytał –  nie wiem, jak inni autorzy Runy, ale ja nigdy dotąd nie miałem kłopotów z otrzymywaniem swoich honorariów.





Zmiana a inspiracje, czyli słów kilka od kogo ściągałem a od kogo nie

8 01 2010

Skoro już powiedziało się: „yo” trzeba powiedzieć: „motherfucker” – będzie więc dalszy ciąg komentowania recenzji (czego – cały czas podtrzymuję kiedyś wyrażone zdanie – autor robić nie powinien). Niemniej znów czynię wyjątek od tej reguły; nie po to jednak by się z recenzentami spierać, ale, żeby wyjaśnić. Chodzi mianowicie o moje, trochę już zapomniane, opowiadanie Zmiana z Księgi Smoków – niedawno przeczytałem recenzję Księgi (a zatem – m. in. Zmiany) na Zaginionej Bibliotece. I w zasadzie nie mam powodów do narzekań – recenzentowi się przecież podobało. Niemniej, jest to któraś z rzędu recenzja wskazująca liczne, rzekome inspiracje, które mi przyświecały, kiedy Zmianę pisałem. Oczywiście, każdy z P.T Recenzentów ma pełne prawo doszukiwać się podobieństw Zmiany do czego mu się żywnie podoba (choćby i do receptury na śliwowicę), ale wyjaśnię jak było naprawdę. A raczej – jak nie było.

A więc – nie inspirowały mnie (czy też mówiąc brutalniej – nie ściągałem z):

–         Teksty Jacka Piekary

–         Warhammer 1918 (WTF?)

–         Moorcock

–         Opowiadania Tomka Kołodziejczaka

–         Warcraft

–         Shadowrun

–         Wrzesień Tomasza Pacyńskiego

–         I jeszcze ileś wytkniętych mi inspiracji, których nie spamiętam.

Być może Zmiana jest do wszystkiego, co wymieniłem wyżej, podobna. Ba, może nawet bardzo podobna. Ale wzorować się na tym nie mogłem, a powód jest prosty – nie znałem (a w większości nadal nie znam) wymienionych tekstów i gier. Tekst „Piękna i graf” Tomka Kołodziejczaka (o tym wspominał bodaj recenzent na Polterze AFAIR) przeczytałem na długo po tym, jak napisałem Zmianę, z twórczości J. Piekary znam jedynie kilka opowiadań o inkwizytorze (podobieństw do Zmiany nie dostrzegam), Września T. Pacyńskiego nie czytałem takoż, w Shadowrun i Warhammera nie grałem i w zasadzie nawet kiedy piszę teraz te nazwy, to drżę, czy czasem nie robię jakiegoś błędu w ich pisowni – tak mało o nich wiem,  a co do Warcrafta to pamiętam (mgliście) tylko pierwszego (i znów nie widzę żadnych podobieństw).  Moorcocka nie czytałem wcale – może popełniam błąd, ale z jakich przyczyn dźwięczny tytuł: „Smok w Mieczu” wzbudził wątpliwości, czy to na pewno jest coś, co chciałbym przeczytać, a potem już stroniłem od autora , który potrafi wymyślać takie tytuły.

Ale jest jedna książka która wywarła bardzo duży wpływ na Zmianę i do tej inspiracji przyznaje się pokornie i z otwartą przyłbicą. Radziłbym P.T. Recenzentom jednak aby w swoich  poszukiwaniach nieco się cofnęli w czasie, w stosunku do tytułów wymienianych wcześniej – bo chodzi, oczywiście, o powieść „Na zachodzie bez zmian” Ericha Marii Remarque’a. Nawiasem mówiąc, gorąco polecam. Coś mi mówi, że jest lepsza niż Shadowrun i Moorcock.

A może nawet i Piekara.





Twist and shout czyli o fetyszu zaskoczenia

4 01 2010

Jakiś czas temu pisałem o recenzjach: że autor nie powinien ich komentować, albo, tym bardziej, nie powinien z nimi polemizować. Że trzeba zagryźć zęby i dopuścić do siebie również krytyczne uwagi. Że jedyne co autorowi pozostaje, to próbować, wciąż próbować stworzyć coś lepszego od poprzednich utworów. Zdania w tej kwestii nie zmieniam, mimo że mam właśnie zamiar skomentować uwagę często pojawiającą się w kontekście Trzeciego Świata.  Ale nie dlatego, by się bronić, raczej po to, by zwrócić uwagę na pewne zjawisko.

Mowa będzie o zakończeniu. Zaskakującym.

Tymczasem, nie sposób przeoczyć, że Trzeci Świat ma zakończenie przewidywalne. Większość P.T. Czytelników zapewne szybko złapała, jak powieść się zakończy, potwierdza to zresztą lektura recenzji sieciowych. I, bywa, wytyka się to jako zarzut – owo przewidywalne zakończenie.

Oznacza to ni mniej ni więcej, że przewidywalność (bądź nieprzewidywalność)  zakończenia stanowi jedno z kryteriów oceny utworu literackiego, podług którego formułuje się oceny typu: dobra/zła książka. Bo – przyznaję to teraz jako czytelnik – bardzo lubimy zakończenia zaskakujące, owe twisty, wywracające na nice opowieść i to, czego już sami się domyśliliśmy. Ile razy sam się na to nabrałem, ilekroć wyczekiwałem (ba domagałem się)  zakończenia, którego sam się nie domyślę?

Ile razy sam miałem do rozmaitych autorów pretensję, że mi, czytelnikowi, nie zapewnili oni tego, co chciałbym otrzymać?

Ale pomyślmy:  czy to naprawdę jest ważne? Czy to, że autor nas zaskoczy w ogóle powinno stanowić kryterium oceny wartości literackich?

Odpowiedź jest, m. zd.  prosta: tak jeśli chodzi o literaturę konwencji (w tym, w szczególności, kryminał, ale i, w dużej mierze, fantastykę); nie, jeśli idzie o literaturę w ogólności, zwaną przez niektórych „literaturą bezprzymiotnikową”.

Spójrzmy, ile jest książek znakomitych (takich, którym mój Trzeci Świat nie jest godzien wiązać rzemyka u sandałów), które nas swoim zaskoczeniem wcale nie zaskakują. Ot, choćby powieści Hemingwaya – niedawno przeczytałem nieco mniej znaną jego książkę – „Za rzekę, w cień drzew” i,  choć książkę uważam za dobrą, to przecież domyśliłem się zakończenia już po przeczytaniu pierwszych stron powieści –  której akcja dąży do tego jedynego możliwego finału (podobnie zresztą ze sztandarowym dziełem Hemingwaya – mam na myśli „Komu bije dzwon”; nie wiem jak Wy, ale ja bardzo szybko zrozumiałem, że Robert Jordan dobrze nie skończy, co w żaden sposób nie zmniejszyło satysfakcji z lektury).  Albo weźmy jeden z ostatnich hitów literatury, powiedzmy, ambitnej – „Drogę” mianowicie, która, czujemy to od pierwszych stron, jest droga ku śmierci ojca chłopca. Można by ciągnąć wyliczankę dalej, wskazując klasyków (ot, choćby Przemianę Kafki), ale nie o to chodzi – chodzi, mianowicie o to, że wszystkie wymienione przeze mnie utwory (i wiele niewymienionych) broni się, pomimo, że zakończenia idzie domyślić się bardzo łatwo i ów fetyszyzowany twist nie następuje. Jeśli byśmy głębiej zastanowili się nad tematem, to dojdziemy do wniosku, że ów twist, niejednokrotnie by przeszkadzał. Bo nie wynika z konstrukcji świata przedstawionego. Bo łamię linie fabularną i stanowi gwałt na zdrowym rozsądku czytelników. Bo jest robiony „na siłę”. Bo świadczy o tym, że jedynym celem autora jest zapewnienie czytającym rozrywki, tych jakże miłych dreszczy przebiegających po plecach, kiedy Vader mówi: I,m your father, a Syrius Black okazuje się największym żyjącym przyjacielem Harry Pottera.

Ba, w wielu wypadkach – jak choćby w przypadku przywołanej wyżej książki Hemingwaya – to, że domyślamy się zakończenia, może, paradoksalnie, wzmacniać wymowę książki, intensyfikować nasze doznania, powodować, że nasze zmysły się wyostrzają, że lepiej zaczynamy pojmować tragizm sytuacji – jak choćby owego wojskowego, będącego głównym bohaterem „Za rzekę w cień drzew”, o którym wiemy przecież prawie, że od początku, że umrze, a jedyne co nam pozostaje to obserwowanie w jaki sposób żegna się ze światem i tym, co kocha. Czy ta książka robiłaby takie wrażenie, gdyby autor nie zasugerował, jaki będzie koniec jej głównego bohatera?

Śmiem wątpić.

Tak i ja, pisząc Trzeci Świat, pisałem go z pełną świadomością tego, że zakończenia będzie można się domyślić dość łatwo. Że ów często fetyszyzowany twist się nie pojawi. Wiecie -działanie z pełną premedytacją.

Ale wiem, co zaraz powiecie.

Problem w tym, że ja, to nie Hemingway (rzekłbym, cytując klasyka, że: I’m pretty fucking far from Hemingway), a Trzeci Świat to nie „Za rzekę, w cień drzew”

Wiem.

Ale kto powiedział, że nie można brać przykładu z (dużo, dużo) lepszych od siebie?

Ja sądzę, że tylko z takich warto brać przykład.