Jakiś czas temu pisałem o recenzjach: że autor nie powinien ich komentować, albo, tym bardziej, nie powinien z nimi polemizować. Że trzeba zagryźć zęby i dopuścić do siebie również krytyczne uwagi. Że jedyne co autorowi pozostaje, to próbować, wciąż próbować stworzyć coś lepszego od poprzednich utworów. Zdania w tej kwestii nie zmieniam, mimo że mam właśnie zamiar skomentować uwagę często pojawiającą się w kontekście Trzeciego Świata. Ale nie dlatego, by się bronić, raczej po to, by zwrócić uwagę na pewne zjawisko.
Mowa będzie o zakończeniu. Zaskakującym.
Tymczasem, nie sposób przeoczyć, że Trzeci Świat ma zakończenie przewidywalne. Większość P.T. Czytelników zapewne szybko złapała, jak powieść się zakończy, potwierdza to zresztą lektura recenzji sieciowych. I, bywa, wytyka się to jako zarzut – owo przewidywalne zakończenie.
Oznacza to ni mniej ni więcej, że przewidywalność (bądź nieprzewidywalność) zakończenia stanowi jedno z kryteriów oceny utworu literackiego, podług którego formułuje się oceny typu: dobra/zła książka. Bo – przyznaję to teraz jako czytelnik – bardzo lubimy zakończenia zaskakujące, owe twisty, wywracające na nice opowieść i to, czego już sami się domyśliliśmy. Ile razy sam się na to nabrałem, ilekroć wyczekiwałem (ba domagałem się) zakończenia, którego sam się nie domyślę?
Ile razy sam miałem do rozmaitych autorów pretensję, że mi, czytelnikowi, nie zapewnili oni tego, co chciałbym otrzymać?
Ale pomyślmy: czy to naprawdę jest ważne? Czy to, że autor nas zaskoczy w ogóle powinno stanowić kryterium oceny wartości literackich?
Odpowiedź jest, m. zd. prosta: tak jeśli chodzi o literaturę konwencji (w tym, w szczególności, kryminał, ale i, w dużej mierze, fantastykę); nie, jeśli idzie o literaturę w ogólności, zwaną przez niektórych „literaturą bezprzymiotnikową”.
Spójrzmy, ile jest książek znakomitych (takich, którym mój Trzeci Świat nie jest godzien wiązać rzemyka u sandałów), które nas swoim zaskoczeniem wcale nie zaskakują. Ot, choćby powieści Hemingwaya – niedawno przeczytałem nieco mniej znaną jego książkę – „Za rzekę, w cień drzew” i, choć książkę uważam za dobrą, to przecież domyśliłem się zakończenia już po przeczytaniu pierwszych stron powieści – której akcja dąży do tego jedynego możliwego finału (podobnie zresztą ze sztandarowym dziełem Hemingwaya – mam na myśli „Komu bije dzwon”; nie wiem jak Wy, ale ja bardzo szybko zrozumiałem, że Robert Jordan dobrze nie skończy, co w żaden sposób nie zmniejszyło satysfakcji z lektury). Albo weźmy jeden z ostatnich hitów literatury, powiedzmy, ambitnej – „Drogę” mianowicie, która, czujemy to od pierwszych stron, jest droga ku śmierci ojca chłopca. Można by ciągnąć wyliczankę dalej, wskazując klasyków (ot, choćby Przemianę Kafki), ale nie o to chodzi – chodzi, mianowicie o to, że wszystkie wymienione przeze mnie utwory (i wiele niewymienionych) broni się, pomimo, że zakończenia idzie domyślić się bardzo łatwo i ów fetyszyzowany twist nie następuje. Jeśli byśmy głębiej zastanowili się nad tematem, to dojdziemy do wniosku, że ów twist, niejednokrotnie by przeszkadzał. Bo nie wynika z konstrukcji świata przedstawionego. Bo łamię linie fabularną i stanowi gwałt na zdrowym rozsądku czytelników. Bo jest robiony „na siłę”. Bo świadczy o tym, że jedynym celem autora jest zapewnienie czytającym rozrywki, tych jakże miłych dreszczy przebiegających po plecach, kiedy Vader mówi: I,m your father, a Syrius Black okazuje się największym żyjącym przyjacielem Harry Pottera.
Ba, w wielu wypadkach – jak choćby w przypadku przywołanej wyżej książki Hemingwaya – to, że domyślamy się zakończenia, może, paradoksalnie, wzmacniać wymowę książki, intensyfikować nasze doznania, powodować, że nasze zmysły się wyostrzają, że lepiej zaczynamy pojmować tragizm sytuacji – jak choćby owego wojskowego, będącego głównym bohaterem „Za rzekę w cień drzew”, o którym wiemy przecież prawie, że od początku, że umrze, a jedyne co nam pozostaje to obserwowanie w jaki sposób żegna się ze światem i tym, co kocha. Czy ta książka robiłaby takie wrażenie, gdyby autor nie zasugerował, jaki będzie koniec jej głównego bohatera?
Śmiem wątpić.
Tak i ja, pisząc Trzeci Świat, pisałem go z pełną świadomością tego, że zakończenia będzie można się domyślić dość łatwo. Że ów często fetyszyzowany twist się nie pojawi. Wiecie -działanie z pełną premedytacją.
Ale wiem, co zaraz powiecie.
Problem w tym, że ja, to nie Hemingway (rzekłbym, cytując klasyka, że: I’m pretty fucking far from Hemingway), a Trzeci Świat to nie „Za rzekę, w cień drzew”
Wiem.
Ale kto powiedział, że nie można brać przykładu z (dużo, dużo) lepszych od siebie?
Ja sądzę, że tylko z takich warto brać przykład.